Odwiedź blog Ani: What Anna Wears , obserwuj @whatannawears na Instagramie i na Facebooku .
Dążenie do doskonałości daje mi poczucie, że żyję. Start w utramaratonie był dla mnie czymś w rodzaju misji, ale przecież nie jestem zawodowym sportowcem. Ba, nie jestem nawet systematycznym, ciężko trenującym amatorem. Czemu nie zawrócisz, czemu nie staniesz? - szeptał mi wewnętrzny głos. Bieganie to jedyny moment kiedy gadam sama do siebie. Ale od początku.
fot. Agnieszka LewczukJestem człowiekiem skrajności. Przebiec 2 km to nie dla mnie. Albo katuje się i idę przebiec m.in. 15-20 km albo nie idę biegać wcale.
W moim przypadku nie działają ogólnikowe recepty. Żyj chwilą, ciesz się z małych rzeczy. Ja potrzebuje surowego i ścisłego planu. Cieszyć lubię się z tych dużych, prawie nieosiągalnych rzeczy. Sama muszę sobie nałożyć kaganiec. Kaganiec, który inni nazywają samodyscypliną i systematycznością, której tak często mi brakuje.
Ultramaraton. Skąd się to wzięło? Od zawsze fascynowała mnie potęga cyferek (paradoksalnie nigdy nie lubiłam matmy, do dziś nie umiem liczyć heh... Mam nadzieje, ze moja mama matematyczka, nie czyta tego teraz i nie pali się ze wstydu). Pierwsza dyszka, pierwszy półmaraton, potem maraton, no i to wymarzone ultra. Wiec ja kocham te cyferki i adrenalinę, którą niesie rywalizacja. Nie wiem kiedy zaszczepiła się we mnie ta żyłka rywalizacji, ale mam wrażenie, że dosyć dawno. Może fakt, że mam siostrę bliźniaczkę? Mam wrażenie jednak, że od początku miałyśmy trochę inaczej zdefiniowane pojęcie tego co nam imponowało. Może biegi przełajowe w podstawówce? Chociaż pamiętam, że wprawdzie byłam w reprezentacji szkoły, ale w swojej 10 osobowej sztafecie byłam zawsze najmłodsza, co za tym idzie najsłabsza i upychana gdzieś w środku, aby dziewczyny po mnie mogły nadgonić jeszcze stracony za mnie czas. W klasie byłam z Wf-u zawsze najlepsza, zawsze dziwiłam się koleżankom, które były dumne ze swoich zwolnień z wf-u. A dla mnie ujmą na honorze był fakt, że mogłabym nie mieć szóstki z wf. Nigdy jednak nie byłam w niczym najlepsza, byłam ok, przyznaję, wysportowana, miałam wyniki, ale na tą szóstkę musiałam uciułać sobie tych punkcików. I raczej wynikała ona z włożonej pracy, niżeli z jakiegoś wrodzonego talentu.
fot. Agnieszka LewczukUltramaraton.
Tydzień przed biegiem, pytam Jurka, mojego biegowego mentora (z którym poznałam się i przegadałam prawie 4 godziny biegu podczas ubiegłorocznego maratonu w Marakeszu. A raczej to on mówił, ja nie miałam wtedy siły). Czy dam rade za tydzień przebiec 50km? Dasz! Te 4 litery wystarczyły mi zupełnie do podjęcia decyzji o starcie. Jesteś aktywna poradzisz sobie spokojnie, pisał Jurek. Ale ważne ( I tu po cichu miałam nadzieje, ze nie karze mi teraz zacząć codziennie trenować) przed biegiem musisz solidnie wypocząć. A spoko. Pomyślałam. Z tym nie ma problemu! Myśli o biegu wprowadzały mnie w wielki stan ekscytacji o kolejnym spełnionym marzeniu. Niestety Nowy Jork kolejny raz w moim życiu rzucił na mnie swój urok i im bliżej weekendu tym ekscytacja malała, a fascynacja wielkomiejskim życiem rosła. Propozycję spędzenia weekendu w Nowym Jorku na tych wszystkich roof topach były co raz atrakcyjniejsze i co raz bardziej odciągały mnie od mojego, no przecież marzenia! Momentami myślałam, a może jednak zrezygnować. Nikomu nic nie mówiłam, więc nikt się nie dowie. Nie lubię zapeszać.
fot. Agnieszka Lewczuk'W sobotę budząc się o 6 rano, spoglądając w ciemność za oknem, czując prawie na swojej skórze temperaturę bliską zeru, słuchając lejącego deszczu miałam ochotę krzyczeć "nigdzie nie idę, nie ma mowy zostaje pod kołdrą". Z wieloma rzeczami potrafię wygrać, ale chłód i ciemność o poranku nierzadko potrafią mnie skutecznie zdemotywować. Niestety słowo się rzekło, nie mała oplata startowa (75$) zdefiniowały moją decyzję o starcie. Schodząc na poranna owsiankę, krzycząc przez zaciśnięte zęby "What for??" i słysząc odpowiedź "you were dreaming about" miałam ochotę, żeby ktoś zrobił mi splasha!!! Uwierzcie naprawdę mi się wtedy nie chciało. I wtedy zaczęłam się zastanawiać, dlaczego po prostu nie mogę marzyć o nowej "szanelce", jak inne dziewczynki. Przecież dzisiaj są Mikołajki! Dzieci budzą się i znajdują prezenty obok łóżka, a nie buty w których trzeba przebiec w błocie i deszczu ultramaraton.
fot. Agnieszka Lewczuk fot. Agnieszka Lewczuk fot. Agnieszka LewczukOczywiście w myśl mojej starej zasady, że żałuję w życiu tylko tego czego nie spróbowałam, stawiłam się, w moim pięknym, czyściutkim, zestawie z najnowszej kolekcji Nike, na starcie. Grupa (bo w biegu na 50 km biegło mniej niż 100 osób) uzbrojonych po "zęby" w pro onieśmieliła mnie troszkę. Czy ja miałam chociaż specjalne buty do biegania w trialu po lesie? No oczywiście, że nie miałam! Skąd mogłam wiedzieć, że będą mi potrzebne? A nawet jeśli bym wiedziała, to przecież takich nawet nie mam! Ale przypominając sobie fakt, że woda i żele i tak będą na trasie, nie mam co się tym przejmować, ważna jest muzyka w iPhonie, aplikacja do biegania, zewnętrza dodatkowa bateria (!!!) zawiązane sznurowadła i moja determinacja, która chyba w poprzednim wcieleniu odziedziczyłam po Forescie Gumpie. Widząc rozszerzone źrenice pani wręczającej pakiety startowe i słyszącej, że wcale nie biegnę ani na 10 ani na 25 km, nie ukrywam, lekko połechtały moje ego. No i ruszamy.
fot. Agnieszka LewczukI jakoś to idzie, z górki pod górkę, trochę mokro, trochę błota no w końcu to trial. Nie jest za ciężko, nie jest za łatwo Nie chce biec za szybko, panicznie się boję, że zabraknie mi siły na końcu. Nie chce też być ostatnia. Duma mi na to nie pozwala. A oni wszyscy wyglądają tak profesjonalnie! W pewnym momencie, podśpiewując sobie pod nosem spostrzegam, że w tym lesie jestem sama! Halo, a gdzie reszta? Może zgubiłam drogę? Wprawdzie nie tym razem, ale w późniejszej części biegu zdarzało mi się to trzykrotnie. Cóż się dziwić, oznakowanie takiego biegu to jedynie łososiowe wstążeczki zawiązane na gałązkach.
Podobno prawdziwy biegacz biegnie bez muzyki... Wsłuchany w rytm swojego oddechu,walczący z samym sobą, biegną razem ze swoimi myślami przed siebie. A ja co? A ja mówię eeee tam! I na przekór tym wszystkim teoriom do mojej playlista dorzucam swoja ulubiona świąteczna piosenkę Mariah Carey "All i Want for Christmas is you". Czy może być bardziej zabawnego niż zbiegający z góry mały ludzik w umorusanych od błota różowych butkach śpiewający "All i Want for christmas is you" do tego wyprzedzający innych facetów uzbrojonych od stop do głów w różne pro biegające wynalazki? To mówcie mi jeszcze więcej, że profesjonaliści biegają bez muzyki. Przybije Wam piątkę. A swoja droga, jaki to niesamowity paradoks, ze jednego dnia śpiewam ta piosenkę walcząca z błotem, deszcze i kilometrami, żeby następnego dnia spotkać Mariah, w jednej z najlepszych nowjorskich restauracji, we własnej osobie. Chyba nigdy tak bardzo nie uwierzyłam w teorie, że myśli przyciągają zdążenia, jak w tym momencie.
fot. Agnieszka LewczukAle pamiętam moment, gdy myślałam, że pewnie jestem już po jakiś 15-16 km zobaczyłam na telefonie 5,8 km wpadłam w małe osłupienie i chwilę zwątpienia. Przed sobą miałam jeszcze ponad 40 km.(!), a lało bez ustanku.
Nie wiem jak na innych tego typu biegach, ale tutaj punk żywieniowy odbiega znacznie od tych podczas biegów ulicznych. Na stole cała masa rarytasów od izotoników ( o nich za chwilę) w każdym kolorze, po Ferrero, ciasta, masło orzechowe. Ba! Nawet chipsy (wtf? Kto to może jeść? Biegnę, chwytam kubek z izotonikiem, żel na zapas.Jem łyżkę masła orzechowego i lecę dalej. Ku mojemu zdziwieniu reszta stoi, je i ucina sobie pogaduchy. Dziwne! To nie szkoda im na to czasu? Nie zastanawiając się nad tym za długo biegnę dalej.
fot. Agnieszka Lewczuk'Około 25 km moja prawa noga zaczyna mnie boleć tak, że nie mogę zgiąć kolana i była wyprostowana. Tak samo się stało tydzień wcześniej. Pobolała kilka dni i przestała. A teraz biegłam tak, jakbym miała jedną nogę w gipsie,ciągnąc ją trochę za sobą. Ale kto by się tam przejmował nogą?! Trzeba biec dalej i tak nie mogę zawrócić nie mam pojęcia gdzie jestem w tym lesie! I wtedy przyszedł moment, którego w sumie się nie spodziewałam. Biegłam przez błoto, brudząc te swoje piękne buciki, już mi tak naprawdę było wszystko jedno, byle dobiec do mety. I wtedy przyszły chwilę zwątpienia, płacz nie, przepraszam to był szloch! Byłam sama w tym wielkim, mokrym lesie, nikt mnie nie słyszał i nie widział, więc mogłam sobie popłakać do woli. To nie był moment w którym byłam dumna, byłam wręcz zła na siebie i łkając zadawałam sobie pytanie po co to sobie robię?
Wzięłam głęboki wdech. Zamknęłam oczy. Wszystko wokół mnie najpierw przycichło, a potem zupełnie zamilkło. Cisza. Tylko bicie serca i długa, długa droga przede mną. Wyłączyłam w głowie szept, aby się wycofać i biegłam jakby mój bieg dopiero się zaczął.
fot. Agnieszka Lewczuk'Noga bolała mnie jeszcze przez kolejnych 10 kilometrów, a później albo przestała albo o tym zapomniałam. Gdy zobaczyłam, że mam już za sobą 30 km powiedziałam sobie "o kochana, to już z górki". I tak faktycznie było. Nowa wonderwoman we mnie wstąpiła i pognałam do przodu. I uwaga teraz najciekawsza, może najbardziej nie wiarygodna, a może najgłupsza część tej historii Zbliżając się do mety, wcale nie wpadłam na nią resztką sił, jak podczas pierwszego maratonu. Widząc na swojej aplikacji do biegania (używam Nike + Running), która oparta jest na sygnale GPS (czyli jak biegnę pod górę GPS nie rejestruje mojego ruchu na mapie, co za tym idzie nie przelicza odległości, o czym miałam się dowiedzieć dopiero za chwilę) widząc liczbę 43 km oniemiałam ze zdziwienia, przerażania (jak kto a gdzie moje 50?! ). Zamiast się cieszyć i robić pamiątkowe zdjęcia, podeszłam do organizatorów czy oby na pewno "ta ich" traska ma 50 km. Heloł? Co ta dziewczynka w różowych bucikach chce nam powiedzieć? Czy ona podważa nasze kompetencje? Zasięgając wiedzy mądrzejszych ode mnie ( a propos w/w działania funkcji gps) nie usatysfakcjonowana jego odpowiedzią, postanowiłam jednak sprawić aby na mojej aplikacji pojawiła się liczba 50! I tym samym, nie strudzona po dokładnie 5 godzinach i 59 minutach biegu w lesie, po wzniesieniach, w błocie i deszczu, pobiegłam dodatkowe 7 km. Myśląc sobie "Hmmm 57 km do stówy w sumie to już nie wiele".
fot. Agnieszka LewczukKolejnym rozczarowaniem mojego "wielkiego biegu" był fakt, że na mecie nie było medali. Gdy biegniesz 5 km, to nawet o tym nie myślisz. Bierzesz kawałek blaszki i zawieszasz do kolekcji na wieszaku. Gdy jednak pokonujesz taki dystans, ten kawałek blaszki napawałby Cię z pewnością dumą i byłby jakimś małym,symbolicznym ukoronowaniem Twojego wysiłku. Szkoda. Jednak zamiast medalu, zostało we mnie coś więcej. Bieganie, które z początku było sposobem na zrzucenie zbędnej tkanki tłuszczowej (żeby nie grzeszyć i mówić o kilogramach), dało mi dużo więcej niż oczekiwałam. Teraz uczy mnie determinacji i wiary w swoje możliwości, bo skoro to mi się udało to cóż może być dla mnie nie możliwe?
Warto przeczytać: biografia Deana Karnazesa "Ultramaratończyk. Poza granicami wytrzymałości" >>
źródło: Okazje.info